Trzy duże obrazy: „She unbound” (2)

Ten większy, niewiele: też ok. 1,2 na 1,5. „She unbound” (2003). O czym? Widać na pierwszy rzut oka. (Na drugi rzecz nie jest już tak prosta, chyba.)

Tekst nieco wyzwolony (?) na tyle, na ile potrafię. Tytuł bowiem zobowiązuje: unbound. Popularne słowo, romantyczne  – lecz i z lat 60. XX wieku. (Dziś to raczej gra komputerowa czy szwedzki zespół death metalowy, wszystko na sprzedaż.) Zaś u Zbigniewa z Coleridge’a? „Christabel”, może? Może nie.

Percy Shelley, a friend of Coleridge’s, after reading the poem, purportedly had nightmares and was obsessed with the poem.

Like one that shuddered, she unbound
The cincture from beneath her breast:
Her silken robe, and inner vest,
Dropped to her feet, and full in view…

A skoro Shelley: jest „Adonais” (1907), na pewno nie z tego. Ale posłuchajmy:

Morning sought
Her eastern watch-tower, and her hair unbound,
Wet with the tears which should adorn the ground…

Łzy jak wiosenne deszcze, rozwiane włosy, „Hair”, pop, lata 60. – wrócimy.  Zostańmy przy Shelley’u, pamiętając o „Prometeuszu wyzwolonym” – Prometeusz jako alter ego Szatana, do którego (bo do Rolling Stonesów) też dojdziemy: uroki edukacji, wszystko ze wszystkim, sałatka jarzynowa z kultury.

Cmentarz jest wśród otoczenia ruin miejscem otwartem, w zimie pokrytem fiołkami i stokrotkami. Możnaby się nieomal zakochać w Śmierci na myśl, że zwłoki nasze na tak uroczem spoczną miejscu. Duch opłakiwanej istoty, której pamięci te niegodne poświęciłem wiersze…
(z przedmowy autora do londyńskiego wydania poematu, dedykowanego Johnowi Keatsowi – jako autorowi „Hyperiona”)

Oto mamy ruiny, znów łzy: bo duchy ukochanych kobiet – i kwiatki: fioletowe, tak mocne, że aż je widzę. Cywilizacja karmi się zwłokami. Przeszłością. I kolorami. Obrazami już mniej: za dużo ich.

Obrazy, wróćmy jednak. Skupiam się na tytułach, są ważne: bo namalowane. Ale może nie.
Ten też fascynująco cienko (choć tak bywało jeszcze w latach 50. przypomnę) malowany, aż niezagruntowane płótno miejscami wyziera. Prostota do szaleństwa. Dużo widziałem, napiszę nieskromnie – a tu patrzę z podziwem jak nowicjusz.

Jest też  – Zbigniew by go tak nie określił, inne kody pokoleniowe – „little red rooster” – niektórym znany i z Non Stopu (nr 7/89).

Do tego Anielah H., ówczesna towarzyszka życia Filipa Ł. dopisała bardzo naukawą „Glosę do czerwonego kogutka” – a ja dałem do niej jako poddruk jęzor Rolling Stonesów. W drukarni jęzor wywalili za mocno (nie mieliśmy żadnej kontroli nad tym, co wyjdzie w druku), tak, że tekstu się nie dało czytać. Często się to zdarzało, odkąd polubiłem poddruki, koledzy na mnie wrzeszczeli – ale tym razem Soporek orzekł: temu tekstowi to tylko pomogło.

Naukowość: od lat mój sceptycyzm… Zostawmy. Kogut to konkret. Dla ZbM to pewnie Czerwony Kur: pan pożarów, błyskawic, też słońca, płodności i czego tam jeszcze.

Najpopularniejszym zwyczajem w Polsce było chodzenie z kogutkiem, czy też „kurem dyngusowym”. Z tym symbolem płodności, jurności obchodzono przede wszystkim domy, w których były młode dziewczęta.

Danuta Sztych „Kogut w kulturze magicznej” (2012)

Nieustające (choć proste) nawiązania. Mitologie, bajki, lęki. I inne, niewymienione.

Interpretations of his (Howlin’ Wolfa – mr m.) verses range from the „most overtly phallic song since Blind Lemon Jefferson’s (1927) „Black Snake Moan” to an innocuous farm ditty”. (…) Jagger uses the lyrics from the original (…), but makes one important change – instead of „I got a little red rooster”, he sings „I am the little red rooster”…
(wikipedia)

A skoro do rocka znów: włosy (koniecznie długie, tylko takie są wolne) i pop kultury – Mick Jagger przywołał „Adonais” Shelley’a na pogrzebie Briana Jonesa (1969); drobiazg, też już dla starszych czytelników czytelny. Pokoleniowe ideały. Kultura popu lat 60. jako nowy Romantyzm (przeciw Oświeceniu, wbrew deklaracjom, niektórym).

Wszyscy my ze snów, z warstw – jak na cmentarzach, jak w miastach, jak u archeologów, jak w szafie z bielizną. Warstwy prawdziwe i te mniej: po latach nie mniej realne.
Obudzić się.
mr m.