„ego” czyli diariusze Zbigniew Makowski „Penombra Aderit” (1961), gwasz i tusz na papierze 48 x 62 cm; proweniencja: kolekcja prywatna Grodtmann, Szwajcaria; dziś w Galerii Wejman W galerii Krzysztofa Wejmana jest praca Zbigniewa, znakomita zresztą, ale dziś nie o tym (ja). Datowana na rok 1961, przez chwilę myślałem, że późniejsza: 1964. Dlaczego? Mamy tu dwie daty: jedna (1961) bliska sprawie rozwodowej, okoliczność znacząca. I druga (1964), już bardziej forma, niż data: może zmylić. (Choć dzień z niej ten sam, co w pierwszej: 14 stycznia, ciekawe. Zostawmy.) Zb. Makowski fragment rtsunku (1961) Zb. Makowski fragment rtsunku (1961) Ale bym się (chyba) pomylił tak datując, są prace podobne z 1961, z 62 i z następnych, liczne – w galeriii Beta 16 ostatnio kilka tych najstarszych.Ale dziś nie o tym (ja). Chcę – dla siebie przecież – przemyśleć, dlaczego pomyślałem, iż może to być rzecz podwójnie datowana. Inaczej: z (ewentualną) datą „wsteczną” (czy „przyszłą”). Otóż dlatego, że wiem, iż ten późniejszy, nieco mi znany Zbigniew – manipuluje prze- / czy nawet przyszłością. Może inaczej: przetwarza, przerabia czas, wedle swego („ego”) uznania. Co z czasem wejdzie mu w krew, za mocno. I nie tylko w twórczości.Oto inspiracja z pomyłki, mej tym razem. Paradoksy. Weźmy coś z „Dziennika 1964” Zbigniewa, to zapis zdarzeń i jego przemyśleń – od tej daty, z wpisami z tzw. paryskiego dziennika (1962). Ostatnio wolno nam (i.e. mnie) tam zaglądać. Choć ostrożnie. (I choć inni czytali go wcześniej, wspomnę nie bez odrobiny zazdrości.)Na stronie tytułowej dumnie pręży się „ja” – czyli jak u Zbigniewa: „ego”. On pisze, jego ego. Dużo dalej czytamy: (24 VII 1981) (…) Zarzut mię spotkał ostatnio… Urocza konstrukcja: Zarzut spotyka Zbigniewa na ulicy… Żarty, dość didaskaliów. A bo choćby tylko ja – znów to „ja” nadmierne, narzucające się, nieskromne – mówiłem mu o manipulowaniu źródłami, o mej niechęci do takiego „ulepszania” prac. (Choć przyznam: niekiedy zdawały mi się lepsze.) A pewnie i inni, myśleli przynajmniej.I wróćmy do dziennika. …że przemalowując stare obrazy „fałszuję” swoją biografię! Cóż, w XX wieku biografia artysty ważniejsza od dzieł… ARTYSTA ZNIKNĄŁ W DZIELE? A MOŻE DZIEŁO ZNIKNĘŁO W BIOGRAFII ARTYSTY? (…) Ale przecież nie szło (mi, nie wiem, jak innym) o wierność biografii (jego: „ego” znów) – a o wierność epoce, duchowi czasu (tu jakaś wersja dziwnie trafnego „Zeitgeist” Herdera, nie bez ostrożności1) i głównie jednak emocjom czasu minionego. A nie późniejszej refleksji: ta bywa za mądra, niekiedy. Twierdził (Johann Gottfried Herder – mr m.), że najpiękniejsza poezja była stworzona przez najstarsze ludy i ich „dzikich synów natury”. Kultura w sensie Herdera jest szkodliwa dla naturalnej poezji. Estetyka ma krótki czas przydatności do spożycia. Ale przecież już o tym pisałem: „Czy wolno zmieniać przeszłość?” – choć tam szło o zmienianie formy; a tu o (ewentualną, przypomnijmy) zmianę faktów (daty). Różnica. Ale przecież… Dlaczego pisarz może wydać „poprawione i rozszerzone” drugie, trzecie wydania swych pisanin? Albo muzyk: może zmienić partyturę przed kolejnym wykonaniem dzieła. Zaś malarzowi zabraniamy (?) przemalowywania starych obrazów? Czy dlatego, że obraz to obiekt fizyczny? Dokument czasów? Źródło? Zabytek…Dziwne.Wróćmy do dziennika. Może się wyprostujemy. Janusz Podoski… Interesująca postać, a i wątek, zaznaczmy tylko: bowiem nie socrealizm wymyślił zbiorowe malowanie obrazów (patrz: w „Państwie Nikt…” nieco; tam też wspomnienie mej babci Józefy o obrazie szkoły sopockiej „Dzierżyński na czele manifestacji 1 majowej 1905 r.” czy jak on tam się zwał2). Czyli twórczość kolektywną. (Gdzie „ego” autorów zanika, bo musi, rzecz warta przemyślenia. Kiedyś.) Obrazy namalowali członkowie grupy: Bolesław Cybis, Bernard Frydrysiak, Jan Gotard, Aleksander Jędrzejewski, Eliasz Kanarek, Jeremi Kubicki, Antoni Michalak, Stefan Płużański, Janusz Podoski, Tadeusz Pruszkowski, Jan Zamoyski. Jak pisze dalej w opisie wystawy z 1938 r. Tadeusz Pruszkowski, początkowo zamierzenie malowania obrazów przez najwyżej dwóch artystów zajęłoby kilka lat, zatem podjęto decyzję o stworzeniu serii obrazów wspólną pracą 11 artystów, z których żaden nie może być przypisany indywidulanemu autorowi, a jest dziełem wspólnym. Obrazy powstały we wspólnej pracowni w Kazimierzu nad Wisłą w ciągu 3 i pół miesiąca. (z bloga „Ona maluje”, 2022) Wróćmy jednak do dziennika Zbigniewa, aż tak się nie zintegrował z kolektywem, nawet wtedy. Chyba. …w roku 1951 na plenerze mówił mi, że obraz „nowoczesny” jest nie do ukończenia. (wiedział, że to mówił Juan Gris? nie, nie…) No: nie jest – bo nie ma już kryteriów, Fryderyk Nietzsche zabił. Żarty, nieustająco. Czy aby. Zacytujmy Maartena Doormana „Art in Progress. A Philosophical Response to the End of the Avant-Garde” (2003): Dzieła sztuki, które nie były „nowoczesne” lub które wymykały się opisowi w kategoriach ukrytego żargonu postępu, pozostawały mniej lub bardziej niezauważone przez wiele lat. (…) Jedną z największych zalet debaty na temat postmodernizmu jest ujawnienie pojęcia postępu, które wciąż nas prześladuje. Ale w sztuce postmodernizm teoretycznie przechytrzył takie intuicje dotyczące przeszłości (…). Ale (w tamtym czasie tak radośnie argumentowane) zniesienie przeszłości przez Nietzschego nie zwalnia jeszcze kogoś, kto działa, z potrzeby wyobrażenia sobie przyszłości…3 I tak dalej (uważniejszym polecam książkę). I skróćmy te męki: ale skoro już nie ma kryteriów – czemu nie zmieniać? I wszystkiego, przeszłości na przykład: skoro nawet państwa, Ministerstwa zmieniają… (Aluzja, zbyt łatwa.)A więc i obrazów, gdy zmieniliśmy styl, poglądy, technikę?Wierność przeszłości? W imię kultu przodków? Są wątpliwości. Ale są i wyznawcy (różnych wiar). Nietzsche wziął dosłownie gniewny okrzyk Schopenhauera, że świat z wyglądu wydaje się być piękny, lecz bycie w tym świecie nie ma nic wspólnego z pięknem. Właśnie dlatego, że świat wydaje się być jeszcze znośny z estetycznej perspektywy, można jego istnienie tylko z tej perspektywy usprawiedliwić. Ten, kto stworzył świat, nie uczynił tego wedle kryteriów moralnych lecz estetycznych. (…) Tylko Bóg-Artysta jest usprawiedliwiony, ponieważ jego czyny żadnego usprawiedliwienia nie potrzebują. Konrad Paul Liessmann „Sztuka po końcu końca sztuki. Refleksje o czekaniu na estetyczne zbawienie” (2004/2006) Żywe jeszcze tu i ówdzie post-oświeceniowe (aby nie napisać „postępowe” – i tak już gdzieniegdzie mają mnie za konserwatystę, może słusznie) myślenie zakłada, że to, co z przodu = jest, znaczy: będzie – lepsze od tego, co z tyłu. Żaden reakcyjny Złoty Wiek, tylko optymistyczna Przyszła Szczęśliwość. Przeszłość była tylko podwózką do Nowoczesności. A skoro…Tu się zatrzymajmy, z ostrożności. Dokonał się jednak przy tym znaczący zwrot: nowoczesność nie oczekuje już przyjścia Zbawiciela, bowiem Zbawicielem jest to, co dopiero ma nadejść. To, co nowe, co jest nie-stare, co należy do przyszłości zawsze posiada bonifikatę. Dlatego właściwy estetyce i technologii „bóg nowoczesności” ma na imię „przyszłość”. Konrad Paul Liessmann „Sztuka po końcu końca sztuki…” Niestety, dodam (ja). Nie byłbym sobą. Idea, jakoby ekonomiczno-historyczne przeznaczenie miało faworyzować wolne społeczeństwa i karać te niewolne, wydaje się teraz mniej przekonywującą. Kiedyś można było sobie wyobrażać, że wzrost gospodarczy poprawi los wszystkich. Rosnące nierówności w wielu zachodnich społeczeństwach podważają zaufanie do tej wiary w postęp. Naomi Richman „On re-reading 1984” (2021) „Odnieśmy to do sztuki…” Aaa, już było, niedawno, szkoda: tak efektowne to.) „Dziennik 1964” Zbigniewa Makowskiego, dziś w zbiorach Stanisława Makowskiego (strona tytułowa) (reprodukcje „Dziennika 1964” dzięki uprzejmości Agnieszki Kuczyńskiej) Wróćmy więc do przeszłości. Czy to był 1951 rok? Wątpię. (I kto co mówił i komu.)Czy to rysunek z 1961 roku? Tak, chyba tak. Lecz jakie to ma dziś znaczenie. A bo owa przeszłość, tak pełna bohaterskich relacji, interesuje (o ile nie można na niej zarobić) już tylko archiwistów i szperaczy (jak ja). Nie ma korzeni, na horyzoncie ostateczny koniec kolektywności, triumf ego. Ja jako kryterium opisywania. Życia.Dziennik, dzieło: za jedno.Za dużo już tych wielkich i sławnych: kto przeczyta milion dzienników, prościej napisać własny. Kiedy ostatnio we Frankfurcie odbywały się targi książki i sześćdziesiąt cztery tysiące wydawców przedstawiło dwieście osiemdziesiąt osiem tysięcy nowych tytułów, ktoś obliczył, że gdyby przez cały czas trwania wielodniowej wystawy chcieć zajrzeć do każdej książki, to wystarczyłoby na każdą książkę tylko cztery dziesiąte sekundy. Stanisław Lem o zmianach (!) w kolejnych wydaniach swej „Summy…”4 Oświecenie zwyciężyło, lecimy na Marsa.…Czytam ten jego („j-ego”) dziennik, analizuję akcenty (rozkładane baaaardzo świadomie niekiedy; a i naiwne wpadki, też). Widzę, ile rzeczy należałoby wzbogacić (?) przypisami, większość. (Tych dotyczących życia pana artysty, nie tych, które odnoszą się do estetyki, techniki, metod pracy: tu się nie znam, ja.)Kto, kiedy – i po co.mr m. ps.Ach, i ta wyżej strona z „Dziennika” z notką o Podoskim zamazana (ocenzurowana) przeze mnie; nie ma po co pokazywać rzeczy wyrwanych z kontekstu. Choć też różnie mówią.m. PRZYPISY: When we encounter discussions about the „post-truth era” or the „age of me-too”, we encounter claims about epochal trends or period-specific cultural patterns. (…) If we ask about cultural patterns including patterns that are specific to certain periods separately from the normative task to find truth or denounce transgression from truth, there is no need to assume that there is only one zeitgeist at any given time. Zeitgeists are not necessarily shared by all…Monika Krause „What is Zeitgeist? Examining period-specific cultural patterns” (2019) ↩︎Elżbieta Kal „Od dialogu do powtórzenia. Malarze szkoły sopockiej u źródeł swoich obrazów” (2019) pisze, że to „Manifestacja 1-Majowa 1905 roku” ↩︎ But perhaps the most striking area in which ideas of progress have manifested themselves as powerfully as they have invisibly – or rather, almost unconsciously – has been the arts. During the twentieth century, the question of the significance and applicability of ideas of progress to art was seldom the subject of serious study, but, at the same time, the idea of progress was one of the crucial tenets of the avant-garde and, in fact, of all trends and movements (not insignificant words in themselves) in modern art. Works of art that were not ‘modern’ or that defied description in terms of an implicit jargon of progress went more or less unnoticed for years on end.(…)One of the great merits of the debate on postmodernism lies in the surfacing of the notions of progress that continue to haunt us. But, in the arts, postmodernism has theoretically outsmarted such intuitions about the past without having produced many useful results in the process. Because, when in art, as a result of the farewell to history, the so-often praised total freedom of ‘anything goes’ is celebrated, this is inevitably accompanied by an uneasy feeling of the non-committal, which in turn robs that freedom of much of its glory.But Nietzsche’s (at the time so cheerfully argued) abolishment of the past does not yet relieve someone who acts of the need to conceive a future that can give meaning and purpose to the present. Every artist looks for a way through time, and finds – in and through history – a possibility of orienting himself.Maarten Doorman „Art in Progress. A Philosophical Response to the End of the Avant-Garde” (2003) ↩︎Stała się taka śmieszna rzecz, że w pierwszym wydaniu „Summy” ostatni rozdział dotyczył losów sztuki w wieku technologicznej eksplozji. Pisałem tam wówczas, w co głęboko wierzyłem, że sama proliferacja utworów we wszystkich dziedzinach literatury, muzyki i plastyki jest czynnikiem niszczącym, gdyż jeśli mamy tysiące Szekspirów, to nikt nie jest Szekspirem. Twierdzenie to spotkało się z surową oceną Leszka Kołakowskiego. Polemizowałem z nim po niemiecku, ale to było już po czternastu latach, gdy w wielu partiach książka ta przestawała być fantastyczna, zwłaszcza we fragmentach dotyczących inżynierii genowej.Niestety jednak swoją kategoryczną negacją zniechęcił mnie tak bardzo, że ostatni rozdział wyrzuciłem z następnych wydań. Dzisiaj jednak widzę, że miałem sporo racji. Kiedy ostatnio we Frankfurcie odbywały się targi książki i sześćdziesiąt cztery tysiące wydawców przedstawiło dwieście osiemdziesiąt osiem tysięcy nowych tytułów, ktoś obliczył, że gdyby przez cały czas trwania wielodniowej wystawy chcieć zajrzeć do każdej książki, to wystarczyłoby na każdą książkę tylko cztery dziesiąte sekundy. O przeczytaniu tego w trakcie jednego życia ludzkiego nie ma nawet co marzyć.Stanisław Lem, komentarz do „Summa technologiae”, bez daty ↩︎ Nawigacja wpisu „Kajtuś i Pikuś”, moje zabawki (ok. 1955)Lubelski renesans socjalistyczny i barokowy